Ми тепер друзі

Przed nami Husne. Docieramy do wsi. Trafiamy do magazinu. Udaje nam się dogadać w sprawie podwózki, co nie jest prostą sprawą, bo samochód ma tu chyba tylko jeden człowiek i na dodatek jest troszkę zawiany. Ale nie mamy wyboru. Organizacja transportu zajmuje około godziny, do tego targowanie ceny. Cały ten czas spędzamy w sklepiku. Jest sucho, ciepło, przytulnie i mrocznie. Stara, wydeptana podłoga, ławki z drewnianych desek, stół przykryty ceratą.

Każą nam się rozsiąść na ławkach, odpocząć. Do sklepu schodzą się babuszki, dzieci, mężczyźni i kobiety w chustach i ze złotymi zębami. Stajemy się chwilową atrakcją. A skąd jesteśmy, a gdzie byliśmy, a po co tu zeszliśmy. Jest miło. Uczestniczymy biernie w politycznej dyskusji, która rozpętała się w sklepie - "Mówili Juszczenko, Juszczenko, Juszczenko i co? I tak samo jak było albo i gorzej. A ta jego Julka wcale nie lepsza. Janukowycz to chociaż coś dał. A teraz to jak - kto miał to ma, a ten co nie miał to dalej nie ma."

No - w końcu jedziemy. Dowozi nas powoli ale bezpiecznie do Biłaszowic. Jesteśmy przemoknięci i przemarznięci. Woda kapie nam z nosów i nieprzemakalnych kurtek. Gospodarze, u których zostawiliśmy samochód pozwalają nam przebrać się u nich w izbie. Zmieniamy ubrania - dobrze, że zostawiliśmy jakieś ciuchy w samochodzie, bo to co mam w plecaku jest całkowicie mokre. Gospodyni patrzy na nas litościwie i proponuje herbatę. Korzystamy chętnie. Za chwilę na stole jest nie tylko herbata w eleganckich, gościnnych chyba filiżankach ale także chleb, masło, domowy żółty ser. Gospodarz wyciąga wódkę i chce nas częstować ale grzeczne odmawiamy. "U was nie piją?" - pyta. "Piją ale my raczej nie. Dziękujemy." Nie naciska i nie obraża się. Zjadamy ze smakiem poczęstunek, wypijamy herbatę z ciemnym cukrem. Rozmawiamy - o naszej wycieczce, o burzy, o weselu o którym mówił nam wcześniej kierownik turbazy (200 osób! - zaproszona cała wieś a nasi gospodarze zaraz idą na poprawiny). Gospodyni wyciąga wielką kulę białego sera i daje nam w prezencie. Żegnamy się. "Jak przyjedziecie znowu, to już wiecie, że u nas można zostawić samochód. My już teraz jesteśmy znajomi." Machamy na pożegnanie. Jeszcze wrócimy. W końcu trzeba zrobić zdjęcia i zobaczyć te słynne panoramy.

Burza i mgła


Rozbijamy namiot na ścieżce trawersującej Ostry Wierch. Kiedy tylko wchodzimy do namiotu zaczyna lać. Z oddali słychać grzmoty i przez ścianki namiotu widać jak rozświetla się niebo od błyskawic. Mamy nadzieję, że burza przejdzie bokiem. Krązy. I w końcu nadchodzi. Grom uderza gdzieś blisko, od huku drży ziemia. Grzmot przewala się przez góry. Jest naprawdę strasznie. Pierwszy raz w życiu drżę ze strachu. Każdą błyskawica cieszy mnie, bo skoro ją widzę, to znaczy, ze w nas nie trafiła. Grzmoty wydają sie być straszniejsze ale wiem, że one nie są groźne. Całe szczęście burza oddala się dość szybko. Całą noc jednak mocno pada, wiatr łopocze materią namiotu.

Trudno jest usnąć. Burza gdzieś tam jeszcze krąży. Przez całą noc zjeżdżam w dół po karimacie. Pod plecami czuję nierówności - tam gdzie były kępy traw. Śpię, a właściwie przysypiam w sumie może ze dwie godziny. Tylko Ania wysypia się w miarę - nie ma to jednak jak pompowana mata pod plecami. Prawdziwy luksus. Wstajemy około 8 rano. Noc była ciężka, jesteśmy zmęczeni ale i tak cieszymy się, że tu jesteśmy.


Mokry namiot, trochę mokre śpiwory. Ani puchowy zamókł od ścianki namiotu, na mój nakapało z sufitu, bo zostawiliśmy otwarte wywietrzniki. Poranne zbieranie się zajmuje nam dużo czasu.  Mija nas grupa sześciu czy siedmiu ludzi z Polski. Nocowali niedaleko. Burza też dała im popalić.


Niestety nadal pada. Mgła jest jeszcze gęstsza. Postanawiamy zejść do Libuchory. Nie ma sensu wracać grzbietem w tej zupie. I tak nic nie widać. We mgle gubimy drogę. Znowu trzeba wracać. Jakimś dziwnym sposobem zamiast do Libuchory trafiamy do Husnego. W sumie lepiej, bo bliżej do Biłaszowic.


A po drodze mamy jak w piosence:  
"woda schodzi z gór ścieżkami,
wiatr gałęziom strąca krople,
szumi woda pod butami,
wszystko jest zupełnie mokre"

Pikuj we mgle



Rano wracamy ścieżką, którą tu dotarliśmy wczorajszego wieczora i odnajdujemy szlak. Uzupełniamy zapas wody. Robię sobie małą kąpiel w potoku. Super! Idziemy w górę. Mamy do pokonania jeszcze około 400 m w pionie. Najpierw las. Przepiękny - klonowo-buczynowy - w najpiękniejszych jesiennych kolorach. Trochę drzew iglastych. Mozaika nasyconej żółci, wszelkich odcieni czerwieni i brązu i mocnej zieleni.

Niestety to były ostatnie słoneczne chwile. Zaczyna się mgła. Ta mgła nie opuści nas już do końca. Stopniowo pogoda będzie się pogarszać.


Zdobywamy Pikuja! Zaskakująco szybko osiągnęliśmy cel naszej wyprawy. Niestety nie widzimy nic oprócz samego szczytu. Widoczność ograniczona jest do kilku metrów. Nie ma ani panoramy Gorganów, ani Połoniny Równej ani Borżawy ani Halicza ani polskich połonin. Nie widać nic. Opowiadamy sobie tylko, co jest tam - za tą mgłą. Humory pomimo to nam dopisują. Zjadamy jabłka, pijemy herbatę i idziemy dalej. Planujemy iść w stronę Starostyny i w zależności od pogody wrócić tym samym szlakiem albo zejść do Libuchory i załatwić podwózkę do Biłaszowic. Po drodze objadamy się jagodami i borówkami, których jest mnóstwo.Otaczają nas złocisto-czerwone jagodowe pola.



Docieramy do Ostrego Wierchu i postanawiamy tu zanocować. Ma być tu gdzieś źródło i ruiny schroniska. Nie udaje nam się znaleźć jednak wody. Dobrze, że mamy zapas. Wszędzie jest duży spadek. Jedynym w miarę równym miejscem jest sama ścieżka. Na niej rozbijamy namiot. W miarę równo jest tylko pod plecami. Pod nogami mamy spadek w dół. Kolacja, ognisko. I kładziemy się spać. Kiedy tylko wchodzimy do namiotu zaczyna lać.


Poza szlakiem

Szlak oznaczony jest zaskakująco dobrze ale to nie oznacza, że dobrze. W porównaniu ze szlakami rumuńskimi jest świetny. Na rozwidleniu nie dostrzegamy oznaczenia, szlak skręca w lewo i idzie wzdłuż rzeki, my idziemy ścieżką mocno w górę i na prawo. Idziemy w złym kierunku. Gór niestety nie widać, bo zasłaniają je chmury. Nasza ścieżka kończy się buczynowymi zaroślami. Za godzinę będzie już ciemno. Postanawamy wrócić na obszerną polanę, którą minęliśmy wcześniej i tam zanocować.

  Poranny widok z namiotu
Jacek rozbija namiot, ja i Ania zbieramy drewno na ognisko. Jest niestety bardzo mokro i nie ma pewości, że uda się rozpalić ogień. Zjadamy kolację, pijemy herbatkę. Wesoło nam ale coraz zimniej. Kiedy zaczynają mi szczękać zęby, idę do namiotu. Jacek jeszcze walczy z ogniskiem i w końcu udaje mu się je rozpalić. Ja już nie znajduję motywacji, żeby wyjść z ciepłego śpiwora. Wyglądam jeszcze tylko, żeby popatrzeć na niebo. Wiatr rozwiał chmury. Widać drogę mleczną. Jest pięknie! Pokrzepieni nadzieją na dobrą pogodę zasypiamy spokojnie i śpimy dłuuugo.

Na Pikuj

Wahamy się czy startować z Libuchory czy z Biłaszowic. Ostatecznie trafiamy do Biłaszowic. Podjeżdżamy pod turbazę. Chcemy tu zostawić auto. Rozmawiamy z kierownikiem domu turystycznego, który odradza nam zostawienie samochodu na terenie turbazy, ponieważ w sobotę będzie tu swadzba - znaczy wesele i nikt auta nie będzie pilnować. A w ogóle - to gdzie my będziemy spać - pyta nas. Kiedy mówimy, że w pałatce, na połoninie - patrzy na nas z niedowierzaniem i ostrzega - "przemarzniecie". Dzwoni po wsi, żeby załatwić nam miejsce do parkowania u któregoś z mieszkańców. Ostatecznie zostawiamy samochód na podwórku tuż obok turbazy. Trzeba zapłacić i to niemało - 100 chrywien i gospodarze wydają się gburowaci. Nic to - nie musimy się lubić.

Zabieramy rzeczy i ruszamy w górę. Dziwnie wyglądamy w naszych górskich ciuchach, z plecakami. Jesteśmy jakoś wyrwani z kontekstu a tutejsi patrzą na nas jak na dziwolągi. Tylko dzieci pozdrawiają nas wesoło "Dobry den". Pogoda kiepska - niebo całkiem zachmurzone ale nie pada, nie ma mgły i jest dość ciepło.


Inspiracje

Rumunia, lipiec 2009 
Zwykle podróż jest wynikiem jakiejś inspiracji i często dostarcza inspiracji nowych.

Mieliśmy wyjechać z Warszawy w piątek wieczorem. Pakowanie zaczęliśmy kilka dni wcześniej ale i tak nie sposób wyrobić się ze wszystkim. O dziewiątej wieczorem, w piątek poddajemy się i postanawiamy ruszyć w sobotę rano. Przed nami jeszcze dużo pracy. Zasypiamy po północy. Następnego dnia bez pośpiechu domykamy wszystkie sprawy i około południa wyruszamy.

Nastawiam radio na program III. Po chwili zasłuchuję się bez reszty w audycji o islamskim, ludowym mistycyzmie. O Pakistanie, sufich, muzyce kawwali, Nusracie Fateh Ali Khanie, Rumim Dżalaludinie, bębniarzach - głuchoniemym Gundze i jego chorowitym bracie Mittu mówi Max Cegielski , autor książki „Pijani bogiem”. Nie wiedziałam jaką książkę zabrać w tę podróż. Już wiem.




Nusrat Fateh Ali Khan - Dam Mast qalander Mast Mast

Iezerski bestiariusz

Rumunia, sierpień 2009 
Śpimy pod Papuszą. O świcie Jacek biegnie robić zdjęcia – ma nadzieję, że ze szczytu Papuszy będzie już widać Fogarasze. Idę na niedaleki szczyt popatrzeć jak nad Piatra Craiului podnosi się słońce a w dolinach - mgły. Wokół cisza i nie ma nikogo.


Wschód słońca nad piękną Piatra Craiului
W pobliżu obudziły się dziko wypasane koniki i suszą grzywy pędząc w poprzek stoku w falującej trawie. Same wyglądają jak wiatr i czysta radość. Nie sposób opisać tego, co się czuje, kiedy się patrzy na takie stado. Dorosłe otaczają źrebaczka. Biegną, gładko zawracają, jak ławica ryb – płyną stepem.


Od przebudzenia widzimy stado owiec, które powolutku ale przez cały czas migruje po pobliskim stoku i zbliża się do nas. Spotkanie ze stadem, z pilnującą hordą psów pasterskich i ciobanami na pewno nastąpi. Najpierw podbiegają psy. Jest ich dziewięć. Najpracowitszym, najsprytniejszym i budzącym największy posłuch wśród owiec jest piesek najmniejszy. Mały, czarniawy, kudłaty. Piąta woda po pasterskim owczarku. Psy nie są agresywne. Pasterze nas widzą i wołają psy ale one nie mają ochoty wracać. Ułożyły się w trawie i patrzą na nas z ciekawością i oczekiwaniem. Może liczą na śniadanie?

W końcu podchodzą ciobani. Jest ich dwóch. Wiek ciężko ocenić, bo twarze mają pomarszczone i opalone. Daję im około pięćdziesiątki. W oczach radość i błysk. Jakoś tak się dzieje, że po chwili wymieniamy już informacje, opinie i śmiejemy się. Chociaż nasz zasób słów jest bardzo mały, to jak zawsze okazuje się, że ważniejsza jest chęć porozumienia niż znajomość języka. Chwalą polskich studentów, którzy przyjeżdżają do studenckiej chatki u stóp góry.

Cioban pyta, czy podoba nam się tutaj, czy góry ładne.
– Da, munci frumosi – odpowiadamy zgodnie.
– Tak - piękne te góry ale niebezpieczne. Wilki, niedźwiedzie… - mówi cioban.
Kiwamy głowami ze zrozumieniem, bo niedźwiedzie podobno łatwo tutaj spotkać. Cioban kontynuuje
– …pantery, mamuty.

I zaczyna się śmiać a w oczach świecą mu się złośliwe ogniki. Zadowolony jest z żartu. My też się śmiejemy. A jeśli tu rzeczywiście mieszkają te pantery i mamuty? Za miedzą to jest możliwe.