Bramy, dachy, ławki... i coś więcej.

Rumunia, Apuseni, 2006

W najcudowniejszym zakątku Rumunii – Górach Apuseni domy stawia się jeden obok drugiego, wzdłuż drogi. Każdy dom malowany – zielone, brązowe, żółte, czerwone. I każdy zdobiony kontrastowymi obwódkami – brązowa ściana i białe linie wokół okien. Część domu widoczna od ulicy to tak naprawdę brama i przejście na podwórze zamknięte wysokim murem. Z podwórza wchodzi się do domu. Na dachach ciężka dachówka. 


Przed domami, przy drodze ławeczki. A na ławeczkach, wieczorem siadają rodziny, staruszkowie, ubrane na czarno staruszki. Życie chwilowo toczy się w cieniu domów. Tak sobie siedzą, coś popijają, śmieją się, rozmawiają i wyglądają na drogę. 

Jedziemy do Pietroasy szukać noclegu. Droga biegnie wzdłuż wioski. Jest dość dobra. Asfaltowa. Wszystkie wyrwy zostały wygładzone i zasypane żwirem. Nawet przy naszej oszałamiającej prędkości – maksymalnie dziesięciu kilometrów na godzinę – kamyki z chrzęstem strzelają nam spod kół i łomoczą o podwodzie. Nagle nasza Honda zaczyna rzęzić, słyszymy głośne, metaliczne, powtarzające się zgrzyty. 

Zatrzymujemy się, żeby sprawdzić, co się dzieje. Nic się nie urwało, nic nie zostawiliśmy na drodze, niczego za sobą nie ciągniemy, nic nie kapie. Deliberujemy nad autem kilka minut snując dramatyczne przypuszczenia, co do stanu silnika. Z jednej z ławeczek podnosi się młody chłopak i podchodzi do nas. Pyta co się dzieje – my, mówimy, że rzęzi, on – że nie ma się czym martwić, bo to zapewne kamyk się wkręcił w piastę koła i można jechać dalej. Sam wypadnie. A jakby rzeczywiście coś poważniejszego się stało, to na końcu wsi jest mechanik.

Tak właśnie wszystko sobie wyjaśniliśmy. Choć żadne z nas nie znało języka rozmówcy. Podziękowaliśmy pięknie i pojechaliśmy dalej. A nasz wybawca wrócił na ławeczkę do sąsiadów i znajomych. Pomachali nam na pożegnanie.


Dogonić przeszłość

Rumunia, sierpień 2006 i 2009 
Dom w Chişcău jest jak dom mojego dzieciństwa. Ten mój zniknął. Dziadkowie nie żyją. Sad odkupiło Państwo i zbudowało nowoczesną drogę. Zniknął piec kaflowy, na którym babcia gotowała. Zniknęły drewniane podłogi pomalowane na bordowo – zakrył je plastik i nowoczesne panele. W ogródku zarosły róże, tulipanów nikt nie wykopał, wycięto jesienne marcinki, które rosły tam od kiedy pamiętam. Wszystko zakryje trawnik.




Tak więc, przyjeżdżam do Chişcău. Brama opięta różami, błękitno-liliowe wilce, żółte aksamitki, bujne pelargonie rosną w starych obtłuczonych garnkach. Rudbekie tłoczą się między kamieniami, przy płocie. Siadam na drewnianej, krzywej werandzie, patrzę na snopki siana i wdycham dym płynący z letniej kuchni. Jabłonie i śliwy. Muchy leniwie bzyczą. Przychodzi kotka. Czuję jakbym wróciła do domu.



Les Fanfoireux. Radość życia.

Rumunia, sierpień 2009

Jakaś wielka awaria. Cała stara Sighisoara tkwi w ciemnościach, gdzieś w oddali, w dole widać światła miasta ale tutaj zastał nas średniowieczny mrok.

Ciemności starej Sighişoary wyganiają nas w końcu z cytadeli. Zwykle mamy w podręcznych plecakach czołówki ale dziś ich nie wzięliśmy. Po ciemku, wyczuwając stopami schodki schodzimy w dół miasta, na prawo od wieży. Idziemy ostrożnie. Łatwo się potknąć – schodki nierówne, średniowieczny bruk nieprzewidywalny – bez norm i procedur. Różne odległości między schodkami, różna ich wysokość. Z ciemności dobiega do nas dźwięk bębnów. Intrygujące. Idziemy w kierunku muzyki. Dołączają trąbki. Słuchać akordeon. Za zakrętem okazuje się, że tu już jest prąd. Ale oświetlenie bardzo nikłe – po dwóch stronach brukowanej uliczki parasole restauracji i pizzerii. A na uliczce duża grupa cygańskich muzyków.


Nie – nie cygańskich. To chyba Rumuni – jeden z muzyków dziękuje wylewnie za aplauz krzycząc „mulcumesk!” . Niektórzy w tradycyjnych, pasterskich kapeluszach – z tyłu krótkie podwinięte ronda, z przodu opuszczone jak daszki. Dziewięć osób. Jedna dziewczyna – krótkie włosy, podcięte podobnie jak moje na wysokości uszu.

Scena nie jest statyczna. Chłopcy z dredami – tańczą – każdy inaczej i wydaje się, że ten taniec wypływa z głębi serca. Twarze rozpromienione, rozświetlone. Dziewczyna stoi przodem do orkiestry i podaje pierwsze takty. Trąby, trąbki, bębny, grzechotki, brzękadła. Nieprawdopodobna radość życia. Muzycy raz po raz wychodzą przed orkiestrę, utrzymując się w rytmie muzyki zbliżają się do stojącej naprzeciwko nich publiczności i prowokują do włączenia się do spektaklu. W wąskiej uliczce publiczność stoi tak, jakby siedziała na widowni. Nie może się rozlać wokół orkiesty – brak na to miejsca. Z publiczności wychodzi młody Cygan, który zatraca się w muzyce i przedstawieniu – prowadzi dyskurs na słowa i gesty z muzykami, próbuje grać na instrumentach, zdejmuje koszulę i tańczy breaka. Muzycy zachwyceni. Grają z radością i bez oszczędzania. 

Po koncercie podchodzę, żeby dowiedzieć się czegoś więcej i podziękować za wspaniałą muzykę prosto z serca. Rozmawiam z jednym z chłopaków - Tristanem – dziękuję mu a on dziękuje mi. Mówi, że publiczność była świetna i dobrze im się grało. Biorę wizytówkę zespołu. Les Fanfoireux. Są z Brukseli. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będę mogła ich posłuchać na żywo.

Polecam szczególnie od 3 min.

Sighişoara unplugged

Rumunia,   Sighişoara,  sierpień 2009 
Siedzę pod ratuszową wieżą w Sighişoarze i słucham głuchych dźwięków bębenka, na którym wygrywa dziewiątą wieczór jedna z zegarowych postaci. Mało ludzi, zapada zmrok, błoto na ulicy, hałdy kamieni. Remont. Ławka przy miejskim źródełku, które biło tu pewnie i pięćset lat temu.



Wpatruję się w coraz ciemniejszy, gęstszy mrok. Widzę postacie krzątające się po brukowych uliczkach, małe wózki ciągną starsi, dzieci pomagają, bogaty kupiec siedzi na wozie i przepycha się w tłuszczy. Śmierdzą ścieki w rynsztoku, walają sie przegniłe resztki warzyw. Gdzieś pod murem, wciśnięty w mur siedzi żebrak. W oknie gruba gospodyni trzepie kolorowy chodnik. Cienie są teraz takie wyraźne i widzę to wszystko, tak jakby istniało. Teraz a nie setki lat temu.

Dopiero po kwadransie czy dwóch orientujemy się, że nie ma prądu. Jakaś wielka awaria. Cała stara Sighişoara tkwi w ciemnościach, gdzieś w oddali, w dole widać światła miasta ale tutaj zastał nas średniowieczny mrok. Ludzi nie ma, bo niewielu jest amatorów nocnych wędrówek w ciemności na rozrytych przez koparki uliczki. Idziemy do restauracji, do domu, w którym urodził się Drakula. Obsługa zagubiona rozkłada ręce – tylko piwo i napoje. Jacek bierze piwo, ja niczego nie chcę. Siadamy w podcieniu. Klaustrofobiczne, niskie sklepienie, monstrualnie grube mury. Ciemność nocy rozpraszana jedynie przez świece. Sighişoara dała nam prezent – podróż w czasie.

***
Sighişoara, lipiec 2011.

Nie ma już źródełka pod wieżą zegarową. Zlikwidowali je w czasie remontu nawierzchni w 2009 roku. Szkoda. Było dobre, użyteczne, piękne i na miejscu.