Rumunia, Apuseni, 2006
W najcudowniejszym zakątku Rumunii – Górach Apuseni domy stawia się jeden obok drugiego, wzdłuż drogi. Każdy dom malowany – zielone, brązowe, żółte, czerwone. I każdy zdobiony kontrastowymi obwódkami – brązowa ściana i białe linie wokół okien. Część domu widoczna od ulicy to tak naprawdę brama i przejście na podwórze zamknięte wysokim murem. Z podwórza wchodzi się do domu. Na dachach ciężka dachówka.
Przed domami, przy drodze ławeczki. A na ławeczkach, wieczorem siadają rodziny, staruszkowie, ubrane na czarno staruszki. Życie chwilowo toczy się w cieniu domów. Tak sobie siedzą, coś popijają, śmieją się, rozmawiają i wyglądają na drogę.
Jedziemy do Pietroasy szukać noclegu. Droga biegnie wzdłuż wioski. Jest dość dobra. Asfaltowa. Wszystkie wyrwy zostały wygładzone i zasypane żwirem. Nawet przy naszej oszałamiającej prędkości – maksymalnie dziesięciu kilometrów na godzinę – kamyki z chrzęstem strzelają nam spod kół i łomoczą o podwodzie. Nagle nasza Honda zaczyna rzęzić, słyszymy głośne, metaliczne, powtarzające się zgrzyty.

Tak właśnie wszystko sobie wyjaśniliśmy. Choć żadne z nas nie znało języka rozmówcy. Podziękowaliśmy pięknie i pojechaliśmy dalej. A nasz wybawca wrócił na ławeczkę do sąsiadów i znajomych. Pomachali nam na pożegnanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz