Pikuj Expedyszyn II ;)

Bieszczady Wschodnie, Pikuj, czerwiec 2011

Na Pikuju byliśmy dwa lata temu. Fatalna pogoda - deszcz i mgła spowodowała jednak, że brak nam zdjęć i wizualnych wspomnień z tamtego wyjazdu. Jest okazja, żeby spróbować jeszcze raz. Mamy ograniczony czas, bo bez względu na to, gdzie uda nam się dotrzeć, w czwartek musimy być w Cisnej. Poprzednie wejście na Pikuja zrobiliśmy prosto z Biłaszowic. Tym razem chcemy zacząć w Użoku, przejść grzbietem przez Drohobycki Kamień, Starostynę, Wielki Wierch, Ostry Wierch, Nondag aż do Pikuja. Planujemy nocleg pod Przemyślem i start na Ukrainę w poniedziałek z samiutkiego rana.

Stały element czyli plany
Kilkadziesiąt kilometrów przed Przemyślem dociera do nas przykra prawda - nie zabraliśmy palnika. Niestety bez możliwości zagotowania wody cała sprawa się rypnie. Musimy zostać w Przemyślu aż do czasu otwarcia jakiegoś sklepu turystycznego. Nie wiadomo jeszcze jak i kiedy dotrzemy do Użoka. Granicę w Medyce przekraczamy dopiero po 13.

Jedziemy a słońce świeci jak szalone, choć w Przemyśli żegnała nas ulewa
Marszrutka do Sambora stoi tuż obok placyku, który służy za dworzec. Śmierdzi benzyną, stan techniczny kiepski, drzwi rozpadły się na dwie warstwy, wiszą jakby zaraz miały odpaść. Odjazd za godzinę, o 14.50. Ustalamy to z pewnym trudem, bo całkiem zapomnieliśmy o zmianie czasu. Przesuwamy zegarki do przodu o godzinę.

W Samborze udaje nam się złapać w ostatniej chwili, ostatni pociąg do Sianek. Mamy w nich być około 19. Pociąg bez przedziałów, niezatłoczony, czysty i wygodny. Zajmujemy dwie naprzeciwległe, miękkie ławki. Pociąg jedzie powolutku, zatrzymuje się na każdej stacji czy też raczej przystanku. Straż graniczna legitymuje nas dwukrotnie. Widoki za oknami przepiękne. Wszędzie nieduże, zielone pagórki. Pogoda piękna ale zmienna. Z okien po lewej widzimy błękitne niebo, słońce świeci jak szalone a z drugiej strony zbierają się ciemne chmury.

One million веселок
Świeci słońce i zaczyna kropić deszcz. Wyglądamy przez okno w poszukiwaniu tęczy i jest! Ale nie jedna. Nie możemy napatrzeć się na niespotykane zjawisko! Widzimy tęcze za tęczą. Na naszej drodze jest ich wiele. Tworzą się między każdą parą pagórków. Jedziemy powoli i za każdym pagórkiem widzimy jedną czy dwie tęcze! Piękne, pełne, podwójne, wspaniale wybarwione. To jest coś niesamowitego! Tutejsi obserwują nas i nasz zachwyt i sami w końcu dostrzegają to, co nas zachwyca. Słyszymy tylko – wies'iełka, wies'iełka! Wiesiełek multum. Utrwalamy je aparatem i telefonem. Współpasażerowie również. Tęcze towarzyszą nam przez kilkanaście minut. Ładnie witają na tej Ukrainie.


W drodze do Sianek
W drodze do Sianek
Przez okno pociągu. Dwa zdjęcia - trzy wies'ielki.


Koniec świata jest dziś w Siankach

Docieramy do Sianek zgodnie z planem. Z pociągu wysiada tylko kilka osób, w tym barczysty przedstawiciel straży granicznej oraz ulizany młodzian w dresie i z rozbieganym wzrokiem. Budynek dworca ładny, jednak w środku pomieszczenie kasy jest niewielkie i dość obskurne. Pytamy o pociąg do Użoka. Dziś już nie ma. Najbliższy pociąg będzie po północy, następny nad ranem - o 3. i 4., potem znowu długa przerwa i kolejny odjazd po godzinie 13. Koniec świata dziś jest w Siankach. Pytamy czy gdzieś tu można się przespać ale kasjerka mówi, że chyba tylko na dworcu, w pomieszczeniu, gdzie teraz jesteśmy. Nie jest to przyjemna wizja. Tym bardziej, że młodzian w dresie krąży wokół i przypatruje nam się okiem zgłodniałego sępa. Pod dworcem stoi taksówka (jak sądzimy) i kilku mężczyzn. Pytamy, czy ktoś mógłby nas podwieźć do Użoka ale nic z tego. Samochód jest dobrem służbowym i nie można prywatnie. Rozmawiamy trochę z mężczyznami i dowiadujemy się oczywiście, że źle się dzieje na Ukrainie, coraz gorzej. Najgorzej z robotą. Dwóch z naszych rozmówców jest szczęściarzami - jeden jeździ tym służbowym autem a drugi załapał pracę przy budowie wielkiego centrum rehabilitacyjno-treningowego dla niepełnosprawnych sportowców. Do rozmowy przyłącza się pogranicznik i pyta, czemu tak stoimy i czego nam trzeba. Dzwoni do kogoś, kto mógłby nas podwieźć do Użoka po czym wsiada na motor i odjeżdża w dal. Przykleja się młodzian o rozbieganym wzroku i naprasza się, żeby i jego zabrać. Nasz wywołany przez pogranicznika kierowca całe szczęście spławia go i jedziemy.

Użok kontra Butla
Właścicielem auta jest zastępca kierownika dworca. W czasie drogi dowiadujemy się też, że mogliśmy przenocować w Siankach. Mógłby nas wpuścić do zamkniętego ośrodka turystycznego. Ale cóż - dowiadujemy się o tym za późno, poza tym chcemy jak najszybciej w góry. Z jakiegoś powodu człowiek nie chce nas zawieźć do Użoka. Zniechęca nas jak tylko może choć my uparcie trwamy przy naszym celu. W końcu, wbrew naszej umowie, dojeżdża do całkiem rozjechanej drogi leśnej prowadzącej do Butli. Mówi, że z Użoka nie warto, że to daleko, że droga trudna, że podejście trudne, że noc. I że on nam mówi, że stąd będzie nam dużo lepiej na tego naszego Pikuja. Pokazuje gdzie mamy iść. Oddaje nam połowę umówionej za przejazd do Użoka kwoty, daje nam swój numer telefonu, jakbyśmy potrzebowali czegoś i odjeżdża. Nie umiemy zinterpretować zachowania kierowcy. Chyba chciał nam pomóc i nie narażać na dłuższą drogę z Użoka. Następnego dnia przekonamy się, że kolejna osoba, będzie chciała maksymalnie skrócić nam drogę. Po co męczyć się i chodzić po górach, jak można wygodnie podjechać samochodem. Tymczasem zostajemy na błotnistej drodze na skraju lasu. Słońce świeci złoto ale cienie są już długie. Wkrótce zacznie się ściemniać.

Doskonałe miejsce na nocleg
Zostajemy tutaj i rozbijamy namiot na łące, tuż przy drodze. Bardzo mi się ten pomysł nie podoba. Jesteśmy w miejscu bezludnym, nieosłoniętym, tuż przy drodze i dość blisko dwóch wsi. Boję się kłopotów. Jacek uspokaja, że nikt tą drogą nie jeździ. Jak się okaże później, jak na leśną, nieprzejezdną drogę ruch na niej jest dość intensywny. Umieram ze strachu, kiedy o północy zatrzymuje się obok nas jakiś ciężki – sądząc po odgłosach – terenowy samochód, ktoś z niego wysiada, strzelają głośno zamykane drzwi. Czekamy w ciszy na ciąg dalszy a moja wyobraźnia pracuje. Ale całe szczęście jakoś ciąg dalszy nie następuje. Nigdy więcej noclegu w takim miejscu. Trzeba się choć pod jakimś krzakiem schować.

Karpatskie anioły
Uff. Wbrew moim obawom – żyjemy. Dzień jest słoneczny, niebo błękitne. Wyglądam z namiotu i widzę piękną łąkę a na niej stado krów. Jedna łypie na mnie okiem, żując trawę z właściwym wszystkim krowom spokojem.



Zbieramy się i wchodzimy w las. Po drodze okazuje się, że dałoby radę rozbić namiot na polankach w lesie. Jednak po ciemku nie byłoby łatwo znaleźć odpowiednie miejsce. Polanki są zarośnięte polnym chadziewiem a teren pochyły. Idziemy wzdłuż dość stromego grzbietu, równoległego do pasma Pikuja. Po lewej stronie, w dole widać z rzadka zabudowania Butli. Droga zabiera nam około 2 godzin. Docieramy do wsi Karpatskie. Chcemy się dostać na Drohobycki Kamień, a potem Starostynę i grzbietem do Pikuja. Mamy dzień opóźnienia i mało czasu. Za nami nadjeżdża auto. Stareńki, połatany gazik z plandeką. Jacek macha ręką i kierowca zatrzymuje się. Pytamy, czy podwiezie nas. A gdzie chcemy jechać - pyta. Mówimy, że do szlaku, bo idziemy na Pikuj. Zastrzega, że może nas zawieźć tylko do końca drohu czyli drogi. Mówimy, że jasne, że to nam całkiem wystarczy. Miły kierowca odwiązuje plandekę, otwiera z trudem boczne drzwi, czyści skajowe siedzenia. Zaprasza nas do środka. Okazuje się być rozmowny i serdeczny. Jest dyrektorem szkoły w Karpatskim i nauczycielem fizyki. Szkoła ma 9 klas, jest naprawdę duża. Teraz będzie remont. I tak codziennie tym łazikiem, przez cały rok dojeżdża 5 km w jedną stronę. Drogi okropne. Tylko czymś takim, jak ten gazik, da się jechać. Tak - dzieci z Butli (wieś niedaleko Karpatskiego) przychodzą codziennie te 5 km na piechotę. A skąd my jesteśmy? Z Kielc? Babcia mieszkała w kieleckim, ta wieś się chyba nazywała Szarpów, czy jakoś podobnie - nie pamięta już.

Dojeżdżamy pod szkołę. Budynek od frontu jest niezbyt okazały ale zaglądam do środka i widzę, że jest rozbudowany w głąb podwórza. Rzeczywiście wielka szkoła. Ławki, takie jak jeszcze pamiętam z podstawówki - blat łączony z siedziskiem, dziura na kałamarz. Szkoła otoczona owocowymi drzewami. Przed wejściem studnia - do użytku dla szkoły i mieszkańców wsi. Woda dobra, można pić surową. Napełniamy nasze butle wodą prosto z aluminiowego wiadra. Obok w sklepie kupujemy chleb i piwo.

Nasz kierowca-dobroczyńca zawiezie nas jeszcze dalej. Dogadujemy się, że miał w planie podwiezienie nas do końca drogi w stronę Libuchory , bo przecież to będzie najbliżej na Pikuj. Całe szczęście dogadujemy się, że my aż tak szybko na Pikuj to nie chcemy. Że my najpierw na Starostynę. W takim razie kierunek podwózki się zmienia. Jedziemy na koniec wsi, w stronę widocznego już Drohobyckiego Kamienia. Gruntowa droga jest coraz węższa a jej brzegi coraz wyższe i coraz bardziej przypomina wąwóz górskiego strumienia. Wszędzie pełno błota, przejeżdżamy przez dość wartką rzeczkę. Piechotą ta droga zajęłaby nam pewnie ze 3 a pewnie i więcej godzin. Gdyby nasz dobry anioł w postaci dyrektora szkoły, nie zabrał nas na stopa, nie udałoby nam się zrealizować naszych planów i następnego dnia musielibyśmy zejść do Libuchory i wracać do Polski. Jesteśmy bardzo wdzięczni! Dziękujemy za pomoc. Jacek pokazuje na piwo wstawione do drewnianej skrzynki i mówi, że to podarek. Pytam czy moglibyśmy zapłacić za benzynę, bo ta droga pewnie była kosztowna. Kierowca mówi, że absolutnie, żadnych pieniędzy od nas nie weźmie. Wyjmuje ze skrzynki chleb i nam daje w prezencie, żebyśmy wiedzieli, jak smakuje prawdziwy, ukraiński chleb.

Zielone szczytów korale czyli im bliżej gór tym bardziej poetycko
W końcu! Idziemy w górę. Od pasma Pikuja oddziela nas jeszcze dolinka ale można pójść łagodnym grzbietem, który półkoliście dociera do głównego pasma. Świeci słońce, ciepło. W końcu to, czego nie mogłam się doczekać. Za nami podróżny labirynt – czekanie, sprawdzanie, zamieszanie, szukanie busów, marszrutek, dworców, noclegów, szlaków. Zostaje ścieżka i kolejka szczytów, jak zielone koraliki nanizane na sznurek. A na końcu drogi, niewidoczny jeszcze Pikuj. Wchodzimy w las. Czas szukać jakiejś ścieżki na właściwy grzbiet. Nasza dróżka prowadzi jednak poniżej i wzdłuż grzbietu i za nic nie chce iść w górę. Docieramy do polanki z piękną, dziką, bogatą łąką. Odmawiam dalszego marszu przez krzaki i żądam wyjścia na połoninę. Jacek idzie szukać jakiegoś w miarę odpowiedniego podejścia a ja w tym czasie pilnując plecaków zostaję ofiarą ukraińskiej fauny. Dopadają mnie jakieś gryzące, niewidoczne stwory – meszki albo mrówki - i bardzo elegancko, równiutko jak od linijki, nadgryzają mi prawy łokieć.

Warto było się tłuc
Okazuje się, że polanka była najlepszym punktem startowym w stronę Drohobyckiego Kamienia! Wspinamy się – najpierw łagodnie, potem pod samym szczytem - dość stromo. Drohobycki Kamień jest piękny. Skalne, poszarpane charakterystycznie zwieńczenie szczytu. Widok rozległy, wspaniała czerwcowa zieleń. O rany – warto było tłuc się przez tyle godzin. Widzimy pasmo Pikuja, połoninę Równa i polskie Bieszczady. Robimy zdjęcia sobie i widokom. Białe, kłębiaste chmury suną nad naszymi głowami i tworzą niezwykłą oprawę dla zielonych wzgórz. Przed nami widać niemal całą drogę do celu. Nareszcie! Brak jakiegokolwiek wizualnego wspomnienia z poprzedniego wyjazdu, siedział w pamięci jak drzazga. Bardzo się cieszę, że jesteśmy tutaj i możemy nasycić się widokiem. Zostanie w mojej pamięci.

W drodze na Pikuj - Drohobycki Kamień
W drodze na Pikuj - Drohobycki Kamień
Na Wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja. Sesja na Drohobyckim Kamieniu.

Salewa Suseł Team
Pogoda nas rozpieszcza – idealne połączenie słońca, chmur i wiatru. Należy nam się to w końcu za naszego pogodowego pecha w ostatnim czasie. Na połoninie idzie się lekko. Tak lekko, że nie zauważamy, kiedy mijamy Starostynę. A przecież mieliśmy uzupełnić zapas wody. No nic – według mapy źródło jest także po drugiej stronie Starostyny. Niestety okazuje się ono być zarośniętym bajorkiem. Trochę tej brudnej wody bierzemy, gdyby okazała się niezbędna ale nie zamierzamy jej pić, jeśli nie będzie konieczności. Po zejściu ze Starostyny, w pobliżu przełęczy Chresty robimy postój na jedzenie i herbatę. Na przełęczy widzimy rozbity namiocik. Jestem bardzo ciekawa, kto i czemu rozbił obóz o tej porze, kiedy słońce jest jeszcze tak wysoko. Mijamy namiocik dumając nad tym, co też robią te jedyne ludzkie istoty spotkane na szlaku. Czy już śpią? Mamy dopiero 16-tą. Na linkach namiotów powiewają skarpetki niczym tybetańskie chorągiewki. Przed namiotem plecaki schludnie owinięte płachtami z napisem Salewa. Salewa Suseł Team.

Nie ma to jak mata samopompowana
Mijamy przełęcz i wdrapujemy się na Żurawkę. Dochodzę do wniosku, że zdecydowanie należy szukać już miejsca na rozbicie namiotu. Jestem zmęczona. Zaczyna naprawdę mocno wiać, zbiera się na deszcz a może i coś gorszego. No i ten Wielki Wierch nie wygląda mi na przyjazne miejsce noclegowe. Trafiamy w końcu na piękną polankę, osłoniętą od wiatru poszarpanymi skałami.


W drodze na Pikuj


Udaje się nawet znaleźć w miarę płaskie miejsce. Rozkładamy namiot. Herbata z nikłych zapasów wody. Zostaję w namiocie – mam ciekawą lekturę. Jacek idzie polować na widoki. Wietrzysko wieje jak szalone. Mam wrażenie, że odlecę razem z namiotem. Zaczyna padać, przestaje. Nie wiadomo, co się z tego wykluje. Chwilowo jest cisza, odsuwam klapę namiotu i mogę podziwiać wspaniały zachód słońca.Wiatr wzmaga się i zaczyna lać – dokładnie, sumiennie i z zacięciem. Nie tak jak wcześniej. Namiot łopocze ale zasypiam szybko i śpi mi się wyśmienicie. Nie ma to jak mata samopompowana.

Źródełko i Pikuj

Pikuj - nocleg 
Pikuj - nocleg 

Rankiem pogoda świetna. Widok z namiotu – co tu dużo mówić – bezcenny. Przed nami ostatni odcinek trasy. Trzeba będzie znaleźć źródło przy ruinie schroniska. Kiedy ruszamy zaczynają napływać chmury i otacza nas mgła. Utrudnia nam poszukiwania wody. Znajdujemy coś na kształt ruin ale źródła nie. Przeszukujemy okolicę. W końcu chmury rozwiewają się i udaje się. Jest źródło! Było dosłownie kilkanaście metrów od nas. Źródło otacza rozległa, bujna łąka, a woda odpływa wyżłobionym korytem. Źródełko jest czyste i wydajne. Cały czas widać bąbelki wydobywające się na powierzchnie. Popas. Do Pikuja został rzut beretem. Pogoda zdecydowanie się poprawia. Miło widzieć okoliczne szczyty i połoniny. Na szczycie Pikuja spotykamy dwóch ludzi. A jakże – Polaków. Częstują nas „szczytowym” piwem. Smakuje wyśmienicie.

Pikuj 
Droga przed nami.

Droga za nami.

Czas goni nas a Rzeźnik czeka
Przed nami jeszcze tylko zejście do Biłaszowic i powrót do Polski przez Lwów. Zejście zabiera nam sporo czasu. Nocujemy w Biłaszowicach, w Domu Turysty. Warunki są naprawdę dobre – czysto, świeża pościel, ciepła woda. Rano pędzimy na autobus do Lwowa. Potem z Lwowa do Szegini. Przez granicę przechodzimy szybko. Dziś polskie święto - Boże Ciało. Na granicy pustki. Na przystanku busowo-autobusowym też. Tracimy godzinę czekając na jakiś transport do Przemyśla. W końcu docieramy do naszego auta. Przed nami jeszcze droga do Cisnej. Docieramy tam około 19-tej. To ostatnia chwila na przygotowanie się do biegu Rzeźnika. Wyjazd na start w tym roku jest już o 1.30 w nocy. Jacek rejestruje się w biurze zawodów, pakuje plecak a ja mieszam izotonik z wodą i wypełniam camelbaka. Idziemy spać. Przed Jackiem jakieś 3 godziny snu i 75 km biegu po bieszczadzkich górach i dolinach. Nie budzą mnie hałasy, kiedy chłopaki wychodzą. Śpię jak zabita. A rano idę fotografować rzeźnickie zabawy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz