Niżne Tatry na długi weekend. Czyli dużo kroków w chmurach i dylemat - schodzić, siedzieć na tyłku czy wracać tą samą drogą.

Niżne Tatry, maj 2011


Plany i co z nich wynika
Niżne Tatry na długi weekend to dobry wybór. Blisko, zachodnia część grzbietu jest do przejścia akurat na trzy dni bez napinania się. Tylko wdrapać się na górę i iść. Chcemy zacząć od Velkiej Chochuli i skończyć na Ďumbierze. Planowaliśmy wyjazd w sobotę z samego rana i wyruszenie na trasę od razu po wylądowaniu w Donovaly, jednak na szczęście damska część wyprawy (czyli autorka tego tekstu) guzdrze się niemiłosiernie i w sobotę docieramy tylko do Rabki. Damska część ekipy ma jednak jakiś tajemniczy wgląd w przyszłe zdarzenia i wie co robi, co wykażemy w dalszej części relacji.

Miś i różowe falbanki
Do Rabki docieramy późno w nocy. Dojeżdżamy na ryneczek i robimy zakupy spożywcze (co ważne, bo jutro Święto Pracy) w doskonale zaopatrzonym sklepie o miłej nazwie „Miś”. Polecam – sklep jest otwarty do bardzo późna, także w niektóre święta. Dzięki uprzejmości i znajomościom sprzedawczyni udaje nam się od ręki załatwić nocleg. Właśnie zaczyna się długi weekend i nie jest o to łatwo. W pensjonacie, do którego trafiamy jest wolny tylko ten jeden pokoik. Goście zrezygnowali z przyjazdu - mamy więc szczęście. Pokoik jest śliczniutki – różowiutki i falbaniasty. Będziemy mieć słodkie sny ;)


Strachy na Lachy
Rano wyjazd. Mieliśmy dojechać do Donovaly, zostawić tam auto, wejść na czerwony szlak i podążać nim na wschód. Dojeżdżamy dość późno i jednak rezygnujemy z Velkiej Chochuli. Jacek niestety musi się liczyć z moimi możliwościami – a tych jeszcze do końca nie znamy. To moje pierwsze wyjście z plecakiem na dłuższy szlak po kontuzji, która zdarzyła mi się dokładnie rok temu i po długiej rehabilitacji. Mam trochę stracha. Nie wiem co powie moje kolano na długą trasę i obciążenie. A jak już wejdziemy, to w sumie pozostaje tylko iść do przodu.


Zygzakami w górę
Zostawiamy samochód w Liptovskiej Lúžnej na podwórku pensjonatu Baltazar (5 €). Pogoda kiepska, duże zachmurzenie ale pojawiają się przebłyski słońca. Idziemy żółtym szlakiem do Sedla pod Skalkou. Podejście średnio strome, początkowo przez łąki, potem piękny, mieszany las. Czas wejścia zgadza się nam mniej więcej z mapą, więc można uznać, że idę całkiem nieźle i możemy przyjąć czasy z mapy za możliwy czas przejścia. W październiku podejścia i zejścia w Bieszczadach zajmowały mi mniej więcej 2 razy więcej czasu niż wynikało z opisu na mapie a napotkane na szlaku staruszki uznały, że w takim tempie nigdy nie wlezę na górę. Cudownie jest móc normalnie chodzić! :) Po drodze Jacek przegania ze ścieżki żmiję zygzakowatą, fotografuje ciężarną salamandrę, motylki latają, kruki krążą, ptice śpiewają – bosko jest.


W dole Liptovska Lúžna

Docieramy na szczyt górujący nad doliną Liptovskiej Lúžnej. Dobre miejsce na odpoczynek - osłonięte krzaczorami, jest nawet jakaś ławka i miejsce po ognisku. A kiedy się usiądzie na ławie i spojrzy w stronę Lúžnej, można podziwiać wspaniałą panoramę doliny. Piękny widok!


Dużo kroków w chmurach
Niestety chmurzyska zaczynają się zagęszczać i zaczyna kropić. Pogarsza się widoczność. Wchodzimy w chmury. Wyjdziemy z nich dopiero pojutrze i to tylko na chwilę. Kierujemy się w stronę Sedla pod Skalkou. Widać czasem trochę więcej, czasem trochę mniej ale widoczność ogranicza się co najwyżej do kilkdziesięciu metrów. Szkoda, bo i widoki pewnie fajne i sama trasa przyjemna. Idziemy ścieżką wśród żółtych traw. Trawy są gęste, leżą teraz przygięte niedawnym jeszcze śniegiem i tworzą złotawe, miękkie, sprężyste poduchy. Widoki lekko nierealne ale pomimo braku słońca – słoneczne i zachęcające. Sedlo pod Skalkou nie wyróżnia się niczym szczególnym – ot takie tam malutkie skrzyżowanie ścieżek wśród żółtych traw.

W drodze na Latiborską Holę.

Zmieniamy szlak na czerwony. Będziemy nim teraz podążać cały czas na wschód. Z przyjemnością opisałabym co widzieliśmy po drodze ale ponieważ nic nie było widać, to też nie mam co opisywać. Pogoda jednak jest bardzo dobra – nie pada. Włazimy na Latiborską Holę, potem mijamy po lewej skały szczytowe Durkovej.


Prawo wyboru czyli fasolowa lub soczewicowa
We mgle ledwo widać odbicie szlaku i zejście do utulni pod Chabencem. Przed schronem stoi terenowa Toyota, budynek jest obity aluminiowymi matami, na około widać porozkładane budowlane materiały. Remont? Mamy nadzieję, że przenocować jednak można. Wchodzimy do środka. W sieni wita nas nieufnie wystraszony, szczekający pies. Zza bocznych drzwi wychyla się nieogolony osobnik z masą dredów. Potwierdza, że możemy przenocować. Na sali jesteśmy tylko my i jakiś facet, który śpi na ławie przykryty kocem. Zdejmujemy wilgotne ciuchy i wieszamy przy żeliwnej kozie. Siadamy przy drewnianym stole a ja zawijam się w ciepły koc. Pytamy, czy coś można zjeść. Tak – jest polewka fasolowa i soczewicowa. To się nazywa wybór. Zamawiamy fasolową. Zupa okazuje się być szarym barszczem z pływającymi w niej czerwonymi fasolkami. Gotujemy na kartuszu wodę na herbatę. Siedzimy sobie w mroku rozświetlanym świeczką, którą przynieśliśmy ze sobą i ogniem z kominka. Jest ciepło i przyjemnie.

Utulnia pod Chabencem wyłania się z mgły


Nic nie dzieje się bez przyczyny czyli pożytki płynące ze spóźnialstwa
Chłopak ze schronu przychodzi pogadać z nami o noclegu (5 €). Informuje nas, że na górze jest – przytaczam - „burdel”. Okazuje się, że ubiegłej nocy - z soboty na niedzielę - mieli tutaj koszmarną sytuację. Słowacki turysta sterroryzował obsługę schronu i turystów. Musieli pić z nim wódkę, on groził im nożem, kogoś zranił tym nożem, turyści uciekali przez okno sali na pierwszym piętrze. Chłopak przywiózł czy wezwał policję. Bandyta został aresztowany, turyści zawiezieni do szpitala a obsługa schroniska właśnie spała na ławie trzeźwiejąc po przymusowej popijawie. Koszmar. Sala sypialna nie jest posprzątana, bo dziś też była policja i robiła zdjęcia. Dobrze, że nie dotarliśmy tutaj zgodnie z planem. Humory nam się ważą, bo robi się jakoś nieprzyjemnie. Atmosfera jak w Twin Peaks i … w bajce o Jasiu i Małgosi. Cała sala na górze wyłożona jest aluminiową folią i jest straszliwie gorąco. Czuję się jak kaczka wstawiona do piekarnika lub kolacja czarownicy z wymienionej bajki. Leżymy sobie w kącie na materacach. Jesteśmy sami ale trudno usnąć przez ten upał. Jest tak gorąco, że musimy otworzyć okno – na zewnątrz niewielka minusowa temperatura ale w środku nie robi się wcale chłodniej. Budzę się niewyspana i bez humoru. W schronie nie ma ubikacji ani bieżącej wody. Kupujemy trochę chleba i napełniamy butelkę wodą z pobliskiego źródła. Zwijamy się szybko. Dobrze, że przed nami daleka droga.

W drodze na Chabenec


Chmury, chmury, chmury
Znowu chmury. Idziemy spokojnie trasą. Nic się nie dzieje. Nie pada, nie ma burzy, śniegu, słońca brak, zwierząt i dwunożnych ssaków brak. Jest wiatr i chmura. Jest ścieżka. Podążamy nią w stronę Chabenca.

W drodze na Chabenec

Kroczek po kroczku, bo całkowicie przestało nam się spieszyć a mnie zaczyna boleć coś w lewej nodze, którą nieświadomie cały czas obciążam mocniej niż prawą. Wchodzimy na Chabenec – w chmurach. Wchodzimy na Kotliska – w chmurach. Za szczytem Kotlisk powolutku zaczynają się rozwiewać. Kiedy schodzimy z Polany mamy już wspaniały, szeroki widok – na główny grzbiet, na to co poniżej, na Chopok i oddalony, ukryty częściowo Ďumbier. Od razu lepiej. Tego tutaj szukam – dalekiego horyzontu, nieograniczonej niczym przestrzeni. Cieszę się widokiem, chwilą, miejscem, marszem. Docieramy do Chopoka. Trochę żal, że tak szybko.

Kozica na stokach Polany


Wiatr urywa drzwi od kibla. Niemal.
Zostajemy na noc na Chopoku w Kamiennej Chacie. Jest co prawda dość wcześnie i spokojnie można iść na Dumbier ale niepokoi mnie ból w lewej nodze i postanawiam odpocząć. Choć tak naprawdę wolałabym iść dalej. Coś w końcu widać. No ale zostajemy. Oprócz nas w schronisku jest tylko dziewczyna, która je obecnie prowadzi. Cena noclegu 10 €, jedzenie dobre – szczególnie ciekawa jest karkówka z kapustą i knedlami. Chopockie słodkie buły na parze z budyniem i marmoladą z wędzonych śliwek spokojnie można sobie odpuścić.

Chopok zdobyty ;-)

Dostajemy miły, czyściutki, dwuosobowy pokoik. Wody bieżącej brak, kibelek ekologiczny na zewnątrz. Niby żaden problem ale wieczorem robi się zimno, zaczyna mocno wiać i sypać śniegiem. Nic przyjemnego przedzierać się nocą w takich warunkach i wyszarpywać z mocy wiatru drzwi do kibla. Ale kibelek w środku całkiem cywilizowany. Byleby do niego dotrzeć ;) Humor poprawia zdjęcie ubikacji w bazie pod Cho Oyu powieszone nad wejściem do jadalnianej sali. Ekologiczna latryna na 2 tysiącach jest luksusowym rozwiązaniem w porównaniu z wystawianiem gołych pośladków na mróz, wiatr i wrednych paparazzich na 6 tysiącach.

Widok na zachód z okolic Derese.


Marzenia o świetle
Po wczorajszym rozpogodzeniu Jacek miał nadzieję na sesję fotograficzną o świcie. O świcie jednak okazuje się że im bardziej pada śnieg, tym mniej coś widać. Pogoda zła – jeszcze bardziej nic nie widać niż wczoraj i przedwczoraj. Wieje. I to z południa, więc będzie nam dmuchać mocno w drodze na Ďumbier. Zbieramy się bez przekonania ale z nadzieją, że może po południu pogoda się zmieni. No cóż. Nie zmienia się. Idziemy kamiennym szlakiem w stronę Ďumbiera.

W drodze do Chaty gen. Štefánika

Dobrze, że nie pada deszcz, bo na tych gładkich kamsztorach zrobiłoby się ślisko. Rezygnujemy z wejścia na szczyt. Pogoda jest beznadziejna i nie mamy ochoty siłować się z wiatrem tylko po to, żeby wleźć gdzieś, gdzie nie widać nic równie bardzo, jak w miejscu, w którym jesteśmy obecnie. Mijamy rozwidlenie szlaku prowadzące na Ďumbier i kierujemy się prosto do Chaty gen. Štefánika. Chata wyłania się nam znienacka z mgły. Pytamy, czy ktoś jest oprócz nas. Gospodarz mówi - „W taką pogodę?” Tak więc znowu jesteśmy jedynymi gośćmi.

Chata gen. Štefánika

Siedzimy sobie, gramy w szachy, pijemy herbatę, suszymy rzeczy nad kominkiem. Leniuch...jemy. Tuż przed zmierzchem chmury rozwiewają się i widzimy naprawdę cudowną panoramę. Wszyscy – my, chłopak ze schroniska i owczarek Sasza - wylegamy przed schronisko. Ale radość. Chmury gotują się w dolinach, przepływają nad i między szczytami. Widoczność zmienia się szybko. Słońce złoci się na zachodzie. Cieszę się widokami. Wszystkim poprawiły się humory. Jacek rejestruje okolicę aparatem, gospodarz gada wesoło przez komórkę, a Sasza biega za mną i prosi o rzucanie kijaszkiem. Mija chwila, może pół godziny i znowu wszystko znika w chmurach.

Chata gen. Štefánika

W stronę doliny


W tę i z powrotem
O świcie znowu chmury się rozwiewają. Jacek ma czas na fotografowanie – w końcu!









Kiedy ja się budzę, chmury znowu zasłaniają świat. Ale rodzi rodzi się w nas przeczucie, że pogoda się dziś zmieni. Ciężko nam podjąć decyzję o zejściu. Teraz – po tych dniach we mgle. Postanawiamy wrócić na Chopok. I to jest dobra decyzja.

Mija południe i chmury znikają – idziemy dziś tą samą trasą co wczoraj ale w pełnym słońcu. Co za niesamowita odmiana. Jak inaczej mogą wyglądać te same miejsca w różnych chwilach. Wchodzimy na Ďumbier.

Podejście na Ďumbier.

Jest trochę świeżego, wczorajszego śniegu. Na szczycie spotykamy stado kozic. Nie ma jednak wspaniałych widoków, bo pozostała część gór znowu ginie w chmurach.

Widok z Ďumbiera na zachód na tonąca w chmurach grań. Gdzieś tam jest Chopok.

Schodzimy z Ďumbiera i kierujemy się w stronę Chopoka, który tonie we mgle.


Przez chmury próbują się przebić Tatry.
Na Demanowskim Sedle. Wczoraj chciało nam tu pourywać głowy.

Na Demanowskim Sedle

Tym razem też zostajemy w Kamiennej Chacie. Nie chce nam się schodzić na dół, bo jest szansa na ładny zachód słońca a schodząc teraz musielibyśmy dotrzeć jeszcze do Liptovskiej Lúžnej po auto. A to wcale nie jest prosta sprawa. Przed zachodem ubieramy się ciepło i szczelnie i wychodzimy na spacer – na Chopok i okoliczne punkty widokowe. Niestety chmurzy się i znowu zaczyna padać śnieg. Kiedy siedzę sobie w ciepłej sali, wchodzi do schroniska nosicz z ładunkiem. Przyniósł kilkadziesiąt kilogramów na plecach – gigantyczne butle oleju, wody mineralnej. Jest ubrany w krótkie spodenki, podkoszulek i wiatrówkę! Zgrzał się i spocił z wysiłku. Porównuję swoje ubranie – dwa polary, kurtka, polarowy buff, rękawiczki, zimowe spodnie, grube skarpety i nie mogę uwierzyć, że ktoś może wbiec z takim ładunkiem, w krótkich spodenkach, w śniegu na 2 tys.

W Chacie gen. Štefánika wisi tablica z nazwiskami tragarzy i ilością przeniesionego ładunku. Ostatnia cyfra robi wrażenie. Niejaki Fabricius Igor, od 1991 roku przeniósł na plecach 173 291 kg ładunku.

Nosici na Stefanicke


Pozor vlak!
Wychodzimy ze schroniska w śniegu i mgle. Schodzimy jakieś 100 metrów w dół i trafiamy do innej strefy klimatycznej. Zapomnieliśmy, że jest wiosna, ciepło, słońce. Idziemy do Demanovskiej Doliny, skąd chcemy dojechać autobusem do Liptovskiego Mikulasa a stamtąd dalej, do Rużomberoka i do Liptovskiej Lúžnej. W sumie około 100 km przed nami słowacką komunikacją, która okazuje się być zaskakująco sprawna. Udaje nam się dotrzeć na przystanek autobusowy tuż przed przyjazdem autobusu. Wsiadamy i jedziemy przez uporządkowane, słoneczne wioski. Cały czas z widokiem na Tatry, które nas kuszą. Mamy jeszcze kilka dni wolnych. Dojeżdżamy do Liptovskiego Mikulasa i wysiadamy na dworcu autobusowym, który bardzo sensownie umieszczony jest tuż obok dworca kolejowego. Z rozkładu jazdy wynika jednak, że autobus do Ruzomberoka jeździ tylko raz dziennie, z samego rana. Może pociąg? Okazuje się, że pociąg jadący do Ruzomberoka właśnie stoi na stacji! Jacek w biegu kupuje bilet, biegniemy do pociągu, pani konduktorka zatrzymuje dla nas odjazd i czeka aż wsiądziemy.

Jesteśmy po raz pierwszy we vlaku! Zawsze mamy dużo radości z ostrzeżeń Pozor vlak! A teraz to inni muszą mieć pozor na nas i nasz pociąg. Pociąg jest zniszczony i niezbyt czysty, mniej więcej tak jak u nas. Dojeżdżamy sprawnie do Rużomberoka i zgodnie z logiką dworzec autobusowy jest obok kolejowego. To ciekawe, że są kraje, gdzie ludzie kierują się logiką. Do Liptovskiej Lúžnej docieramy szybko. Odbieramy autko i jedziemy do Polski. Zastanawiamy się czy jechać jeszcze w Tatry – zima nas wzywa - czy też w Małe Pieniny, które o tej porze wyglądają cudownie wiosennie. Rezerwujemy miejsca w Murowańcu ale... to już zupełnie inna historia.

2 komentarze:

  1. Przeczytałam :) Podziwiam Was za nieleniuchowanie i za marsze pod chmurami (a czasem w chmurach). Czekam na "inną historię" czyli ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciąg dalszy nastąpi ale to już będzie zupełnie, zupełnie inna historia :)

    OdpowiedzUsuń