Turda

Rumunia, Wąwóz Turda, 2006
 
Wąwóz Turda. Pamiętna podróż tam, zjazd na pole namiotowe po ogromnych wybojach i koleinach, pamiętny nocleg i jazda w górę. Na zawsze wypalił się w mojej pamięci obraz, który zastaliśmy dojeżdżając do wąwozu.

Zmierzcha. Mijamy miasteczko, wjeżdżamy w nieużytki - łąki, zarośla. Kiepska, dziurawa asfaltówka znienacka zmienia się w luźno położone betonowe płyty. Turlamy się po nich podskakując na nierównościach  w gęstniejącym mroku. Wąwozu nie widać i nic nie zapowiada, żeby jakiś wąwóz miał tu gdzieś być. Zaczynamy wątpić, że to dobra droga. W końcu docieramy do jakiegoś zagubionego w pagórkowatym krajobrazie parkingu, na którym stoi jeden samochód. Jacek idzie się rozejrzeć. Wspina się na wysoki pagórek i natychmiast po wejściu na szczyt odwraca się i pędzi biegiem do auta. Nie wiem co się dzieje.

Jacek biegł – jak się okazało - po aparat fotograficzny. Podobno widok z tej niepozornej górki jest zachwycający. Biegnę i ja. No i widzę, to co już zawsze będę mogła zobaczyć pod powiekami, kiedy tylko zechcę.

Przed nami widać głęboką dolinkę a za nią – górujące ponad drzewami potężne, pionowe ściany wąwozu. Turda. Ściany wąwozu zachodzą na siebie i widzimy kopertę białych skał oświetlonych przez zachodzące słońce. Głęboki, aksamitny melanż kolorów nieba - mieszają się czerwienie, fiolety, oranże, żółcie, granat i błękit. A za nami ciemna już, szeroko otwarta panorama równiny, poznaczona światłami wiosek i miasteczek. Jest pięknie.

A potem zjechaliśmy wertepiastą, rozjechaną, gruntową, górską niemal drogą do doliny, gdzie ludzie porozkładali obozy. Namiot rozbiliśmy w świetle samochodowych reflektorów. Zaległam na karimacie przed namiotem, bo nie mogłam oderwać oczu od gwieździstego nieba – miliony milionów gwiazd drogi mlecznej. Wokół paliły się ogniska i grało rumuńskie manele.


A następnego dnia przeszliśmy wąwóz, wróciliśmy górą i zjedliśmy najlepsze mici w kosmosie. Co to jest mici, postaram się wkrótce napisać.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz