Płaskowyż Padis

Rumunia, Padis, sierpień 2006 i 2009

Jacek powiedział - nie być na Padis to tak, jakby nie być w Apuseni. OK. W takim razie trzeba tam jakoś dotrzeć. Płaskowyż rozciąga się na wysokości 1100-1400 m. Do schroniska Padis prowadzi kręta, stroma, gruntowa droga. Raczej dla ciężarówek i traktorów. Osobowym też można ale nasza Honda ma bardzo niskie zawieszenie i tam nie wjedzie. Nie ma szans.

Tak więc postanawiamy dojechać do Pietroasy, zostawić autko u kogoś na podwórku i spróbować złapać stopa na Padis.

Dojeżdżamy na miejsce. Drogę znamy z mapy - więc przez chwilę, kiedy widzimy w Pietroasie asfaltówkę świta nam nadzieja, że mapa jest przestarzała. Nadzieja szybko gaśnie, bo za skrzyżowaniem zaczyna się regularna gruntówka rozjechana przez ciężarówki. No nic. Szukamy kogoś, kto by nam przenocował autko.  Pomaga nam w tym pół wsi. Zostawiamy samochód, zabieramy plecaki i idziemy łapać stopa.

Mamy szczęście! Zabiera nas pierwsza ciężarówa, na którą zamachaliśmy. Prowadzimy z panem kierowcą miłą rozmowę po rumuńsku. Idzie nam tak sobie ale wszyscy są zadowoleni. Jedziemy sobie wygodnie. Miękkie fotele, ożywczy wiatr przez otwarte okno, piękne widoki. Droga prowadzi wąwozem, tuż przy rwącym, górskim potoku. Drzewa dają wspaniały cień. Przejeżdżamy jakieś 4 km i to jest niestety koniec naszej wspólnej drogi. Człowiek skręca do jakiejś fabryki czy kopalni. Auta jeżdżą rzadko. Postanawiamy zatem nie czekać przy drodze, tylko łapać stopa w marszu. I tak właśnie przeszliśmy całą drogę do Padis. Osiem godzin marszu z plecakami, wciąż pod górę, w ponad 30-stopniowym upale. Gorąco, duszno, bardzo ciężko. Ale gdyby to był jedyny sposób, żeby dostać się na Padis, to dziś poszłabym jeszcze raz.*

Po godzinach naprawdę wyczerpującej drogi weszliśmy w krajobraz bajkowy, zachwycająco piękny. Niesamowita zieleń łagodnych pagórków - jak pokryte szmaragdowym aksamitem poduszeczki. Przed nami były jeszcze jakieś dwie godziny marszu do schroniska, wody, jedzenia i pola namiotowego. Na ostatnim kilometrze udało nam się jeszcze złapać stopa. Dojechaliśmy z dostawą świeżutkiego, pachnącego chleba.



Znaleźliśmy sobie cudny kawałek łąki do rozbicia namiotu, zjedliśmy ciorbę. Potem prysznic za 10 RON (rozbój w biały dzień) w specjalnie przystosowanym baraczku i spać. A rankiem czekało nas śniadanie składające się z kawy i przepysznych drożdżowych racuchów z dżemem, smażonych przez babulinkę mieszkającą w barakowozie i donoszonych na tacy przykrytej białą ściereczkę a potem wyprawa do najpiękniejszych krasowych cudów Rumunii.

*Trzy lata później dojechaliśmy na Padis własnym autem i zdecydowanie lepszą drogą. Drogi na Padis są robione sukcesywnie. W 2009 r. kładziono nowa nawierzchnię na drodze z Kluża. Teraz pewnie na Padis można dojechać po gładkim asfalcie. Trochę szkoda.

A oto Padis. Cuda. Cuda. Cuda.

Te małe "zapałeczki" to pnie drzew.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz