Najtrudniej dotrzeć na start.

Pikuj czeka. Od dawna zaprzątał moje myśli. Kusi, kiedy spogląda się z polskich Bieszczadów na wschód.

Pracę kończę o 16-tej ale trzeba jeszcze do banku, po gotówkę. Jak zawsze wszystko trwa dłużej niż byśmy chcieli. Pakowanie - choć rozpoczęte dwa dni wcześniej - przeciąga się do ostatniej chwili. Jacek w biegu dopakowuje plecaki, ogarnia dom. Mamy niewielkie opóźnienie. Praktycznie pomijalne - godzina. Wyjazd z Warszawy. Porównujemy sprawdzone w internecie prognozy pogody. Nie jest dobrze. Gdzieś wynalazłam prognozę dla Libuchory - w piątek podobno ma być słońce. I przelotne zachmurzenie w sobotę. W niedzielę ma padać. Ta wersja prognozy jest najbardziej optymistyczna.

Droga mija bez przygód. Do Ustrzyk Dolnych dojeżdżamy przed północą. Wynajęty pokój okazuje się być ohydną norą a w maleńkiej łazieneczce wydzielonej z przestrzeni pokoju, ktoś nasmrodził dymem z papierosów. Wychodzę z łazienki śmierdząca skisłym tytoniowym dymem. Śmierdzi mi ręcznik i w ogóle wszystko. Jest paskudnie ale trzeba tę noc tutaj przespać i tyle.

Rano krótkie śniadanie, prysznic. Jedziemy do Krościenka. Na granicy stoimy o dziwo tylko 40 min. Spodziewaliśmy się dłuższego oczekiwania ale ukraińscy celnicy i pogranicznicy mają dziś dobre humory. Odsyłają nas tylko raz po pieczątkę nadzoru weterynaryjnego. Pieczątkę dostajemy. Co ona ma znaczyć nie wie nikt. W każdym razie weterynaryjnie jesteśmy w miarę OK skoro nas przepuszczają.

Jazda przez Ukrainę nie jest łatwa. Mają naprawdę kiepskie drogi. Nawet krajowe są tylko jednopasmowe. Drogę dzieli na stałe ciągła linia. Nie ma poboczy. Dziura na dziurze, łata na łacie. Zaraz za granicą zatrzymuje nas policja. Sprawdzają tylko dowód rejestracyjny. Króciutka rozmowa skąd jesteśmy i puszczają nas wolno. Bez żadnych wymuszeń łapówek i doszukiwania się problemów. Ludzie mówią, że łapówki na Ukrainie to całkowity standard. Jesteśmy tutaj drugi raz i jak na razie nie mieliśmy takich problemów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz