Od świtu do zmierzchu

Tatry Zachodnie, marzec 2010

Cierpliwość została nagrodzona i trafiamy na pogodę wymarzoną. Czekaliśmy na nią półtora miesiąca. Ta wspaniała pogoda nie potrwa długo ale da nam trzy cudowne, słoneczne i mroźne dni.
Wstajemy bardzo wcześnie i wychodzimy o 5 rano. Schronisko jeszcze śpi. Wielki mróz. Pewnie około -20, może  więcej. Prognozy zapowiadały -18 w dzień. Teraz jest jeszcze ciemno. Śnieg skrzypi. Błyszczy. Skrzą się lodowe kryształki. Czołówki nie są potrzebne. Zmrożone śnieg odbija najmniejsze nawet światełka. Wspinamy się znaną nam dobrze ścieżką. Na gałęziach świeże czapy śniegu. Nierzeczywiste piękno. Naturalna świątynia. Wspaniałe się idzie w zimowej ciszy. Zupełnie inaczej niż w lepkim skwarze lata.  W górę.


Idziemy na Wołowiec. Po drodze Grześ. Jesteśmy na szczycie całkowicie sami. Trudno tutaj o takie doświadczenia. Grześ to najłagodniejszy szczyt Tatr Zachodnich. Zwykle jest tu dużo ludzi. Panorama Tatr. Widać Gorce i Babią Górę. Mamy mnóstwo czasu. Pijemy ciepłą herbatę.


Jacek zostaje jeszcze na szczycie a ja idę dalej. Będę ruchomym celem, głównym obiektem fotografii. Potęgę gór widać najlepiej, gdy są tłem dla maleńkiego ludzika brnącego przez śniegi. Już na zejściu w stronę Upłazu i Rakonia okazuje się, że szlak nie jest przetarty. Brnę w wysokim śniegu, starając się trzymać szlaku, bo zasypane kosówki tworzą przykre i niebezpieczne pułapki. Nie czuję zmęczenia. Warunki są idealne. Mocno świeci słońce, wiatru nie ma prawie wcale.
  
Wołowiec stromy, podejście ostre. Szlak zasypany śniegiem. Nie ma lodu więc wystarczą raki i kije. Podchodzimy powoli. Piękno gór zimowych nie do wyrażenia, nie do opisania. Pozostaną obrazy wypalone na kliszach pamięci. Szkoda schodzić w dół. Zwlekamy. Do schroniska docieramy po zmierzchu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz