Tatry Zachodnie, marzec 2010
Jesteśmy na Rakoniu. Jacek zły. Ja uparta. Właśnie zawróciliśmy z drogi na Wołowiec. Warunki wspaniałe - czyste niebo, słońce, brak wiatru, zimno. Jedyny problem - świeży śnieg i brak przetartego szlaku. Kilkadziesiąt metrów za wierzchołkiem Rakonia spory nawis. I moja niepewność. Czy możemy pod nim bezpiecznie przejść. Sporo poniżej po prawej stronie grani jakieś w miarę świeże ślady. Czy trzeba zejść aż tam? Ale stromizna jest zbyt duża. Brak nam doświadczenia, żeby ocenić bezpieczeństwo tej drogi. Upieram się i wracamy. Zatrzymujemy się na Rakoniu, bo obojgu nam ciężko zrezygnować z wejścia na Wołowiec. Siedzimy i czekamy na niewiadomoco.
Wołowiec widziany z Grzesia

Zaczyna się prawdziwa stromizna. Nasi przewodnicy zdejmują narty. Dalej poniosą je na plecach. Wyprzedzamy ich - teraz droga jest już łatwa - prosto do góry. Nasza kolej na przecieranie szlaku. Docieramy do szczytu. Po prostu mieliśmy tu wejść. I jesteśmy. Wielka radość.
Czeka nas jeszcze długa droga powrotna. Nasi towarzysze planują zjazd z Wołowca do Chochołowskiej Wyżniej. Będziemy podziwiać i dokumentować ich zjazd z grani.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz